Jest w Nysie kilka miejsc, w których oldboje zasiadają do szachownic bez względu na pogodę. Niestrudzenie przesuwają wiekowe jak i oni sami figury po wytartych szachownicach.
Pewnego popołudnia grali sobie, nie wadząc nikomu, jedynie ptakom, które w strachu zrywały się do lotu po wrzaskach oznaczających złe lub dobre zagranie. Czasem rozlegały się szmery podziwu, czasem jadowite połajania. Dla ludzi pochylonych nad deską świat poza nią nie istniał.
Na jednej z szachownic grał Adolf Mozol - wesoły staruszek zjawiający się na plantach codziennie z rowerem. Jak żyję, nigdy nie widziałem go bez tej starej, koślawej ukrainy. Przy niej grał, jadł i spał. Złośliwi mówili, że obaj z bicyklem prezentują podobną siłę gry, ale nie była to prawda.
Tego dnia gra mu się nie układała. Co chwilę przegrywał i to w wyniku kończącego kombinację uderzenia. Piękne zagrania inkasował od kolejnych graczy i choć starał się jak mógł, sam żadnego kończącego ruchu wymyślić nie umiał.
W pewnym momencie obok szachownicy stanęło trzech wyrostków, na oko 17-letnich. Co chwilę pozwalali sobie na żenujące uwagi, choć sami o szachach nie mieli bladego pojęcia. Początkowo oldboje ignorowali zaczepki, w końcu jednak stwierdzili, że chłopcy zasłaniają im światło i zażądali cofnięcia się. Na minimum 50 metrów. Dwóch odeszło, ale jeden, najroślejszy, pewnie herszt bandy, zaczął się stawiać.
- O! Dziadku, teraz to przesadziłeś. Rower albo ząbki! - te słowa skierował do 70-letniego pana Adolfa. Widząc, że to nie przelewki, oldboj wstał od szachownicy. Reszta szachistów o podobnej średniej wieku zamarła czując w zreumatyzowanych kościach, co się zaraz stanie. Choć próbowano załagodzić sytuację, proszono, by starszego pana zostawił, doszło do starcia.
Zaczęła się szarpanina, figury poleciały na wszystkie strony, młodzieniec uderzył dziadka, po czym chwycił za jego rower, wsiadł na siodełko i… Mignęło w powietrzu ramię, padło tylko jedno uderzenie. Chuligan zamachał rękami jak koliber, jednak nie zdoławszy przytrzymać się powietrza, wrzeszcząc spadł z roweru.
Zamarł w bezruchu, jak stonka w obliczu kury udająca trupa. W końcu nastawił ostrość w gałkach i w zdumieniu przyjrzał się ręce, która posłała go na ziemię. Należała do pana Mozola. Sekundę kontemplował, pocierając nos o kształcie jajka, obecnie sadzonego, po czym uciekł do domu. Nie wiedział biedak, że pewne sprawy dla mężczyzny to punkt honoru. Poniżania swych dzieci czy zhańbienia kobiety mężczyzna nie wybacza. Pewne rzeczy są priorytetowe. Dla pana Adolfa priorytetem był rower.
Wymierzywszy nokautujący cios, nasz starszak otrzepał się, pozbierał rozsypane figury i stwierdził: „Od rana próbowałem zakończyć starcie jednym kończącym uderzeniem. W końcu teraz, na wieczór plan zrealizowałem”.
Wyrostek już więcej się nie zjawił. Kto wie, może zrozumiał, że istnieją dziadki, które mają i tu, i tu.
Konrad Szcześniak