Żywe szachy

Jakiś czas temu oglądałem żywe szachy, czyli spektakl, w którym na wielkiej szachownicy figurami są ludzie. Poprzebierani w stroje rycerzy, kostiumy koni czy pudło wieży pomykają dziarsko, rozgrywając zainscenizowaną partię.

Dzień był okrutnie parny, dziedziniec zamku - arena gry - prażył się w promieniach południowego słońca, a poubierani w kontusze czy inne kolorowe futra ludzie stali możliwie bez ruchu. Z wyjątkiem tych, którym akurat król pozwolił się ruszyć. Ruch polegał na tym, że herold jakąś rymowanką stylizowaną na średniowieczną gadkę obwieszczał intencje władcy. Ale że języka staropolskiego mało kto dziś używa, po komendzie panowała konsternacja, bo nie za bardzo wiedziano, co ma iść i dokąd. To było coś w stylu:

„Csny Panie, na twój gniew wszyćko stworzenie
Przed się pryga na palca skinienie
Tedy fircyk chędogi niech czasu nie mitręży
Przódy na bitwę podąży, imając pawęży!”.

Fircyk chędogi oczywiście nie zrozumiał, co ma zrobić, i stał tak jak kołek, więc herold dmuchnął dziko w średniowieczną wuwuzelę, aż się gołębie na basztach zerwały do lotu, zraszając gawiedź strumieniem guano, i pokazał mu palcem co i jak. Dla pewności król pchnął chłopaka do boju tak mocno, że ten zatoczył się aż o dwa pola, na sam środek. Niemal natychmiast herold wykrzyczał kolejny rym przecudnej urody i okrasiwszy go przeraźliwym rykiem wuwuzeli wywołał na środek czarnego piona, a dokładniej gościa w stroju kominiarza, ale z tarczą i szpikulcem od rożna.

W dobrym przedstawieniu, jak na początku pojawia się strzelba, to na końcu musi wypalić. Jednak minuty mijały i nic. W końcu stało się jasne, że ten od szpikulca jednak nikogo nie zadźga, mimo szczerych zachęt tłumu.

Oręż sugerował pewną amatorszczyznę ówczesnych płatnerzy, ale ogólnie kominiarz nie był jeszcze taki zły. Najgorzej, gdy zaczęto wywoływać wieżę. Osobnik zamknięty w pudle, jak w trumnie, z której wystają ledwie nogi, sapał i dyszał, nawet nic nie robiąc. Gdy zaś miał się przemieścić, wydawał skrzypienia, niczym średniowieczna machina oblężnicza. Ale to były tylko płuca. Za to bicie w jego wykonaniu wyglądało tak:

Herold:
- Zdradźca, co go podle siebie ma wieża
Ubit będzie, mimo pancerza!
Buuuuuuuuuuuuuu!

Ale wieża nie widziała tego, kogo ma ubić, bo wycięta na oczy wąska szparka umożliwiała widzenie tylko na wprost, a już nie na boki czy w dół. Kręciła się więc wkoło bezradnie, nie wiedząc, że mały chłopak, grający pionka, przykucnął przebiegle. Żadna z figur nie mogła wyrzucić brzdąca, gdyż wejście na szachownicę zaburzyłoby wyrafinowaną inscenizację.

Gość w kartonach zaczął przeklinać i czułem, że zaraz rozerwie pudło na strzępy, rzuci w diabły i pójdzie precz, czym radykalnie zmieni układ na szachownicy i scenariusz. Na szczęście potknął się o chłopaka i przewrócił na niego, całkowicie przywalając. To chyba było dosłowne zabicie piona. Potem pan skoczek z panem gońcem musieli mocno ciągnąć, by wieżę znów postawić, ale dali radę.

Rozbawiony tłum komentował („Te, gruby, aleś cienko zagrał”, „Wieża, do łopaty, nie do szachów!”), co wprowadzało specyficzną, nastrojową, idylliczną atmosferę.

Królową odgrywała stateczna dama pokaźnej tuszy. Nie wiem, czy był casting, ale w tych wszystkich białych, ciężkich sukniach prezentowała się godnie, wyniośle i dostojnie. I byłoby tak dalej, gdyby nie król, który bez przerwy wysyłał ją w najodleglejsze zakątki szachownicy. Mógł ruszać pionkami, końmi, gońcami, a wciąż sadystycznie poganiał królową. Myślę, że ta sytuacja miała jakieś drugie, ukryte dno, ale nie będę drążył. Gdy w końcu została zabita, z wielką ulgą usiadła poza szachownicą i poczęła zrzucać niewygodny kostium. Gdy już to zrobiła, król przywołał ją gestem swej królewskiej, upierścienionej, nieznoszącej sprzeciwu dłoni i… wykonał ruch promujący pionka na królową!

Znów musiała przywdziać kostium, wstąpić na plac boju i chyżo pomykać. Po paru ruchach się jednak zbuntowała i przysiadła na jakimś polu. Wtem ktoś z widowni krzyknął, że to przecież mat! Powstał niebywały rozgardiasz i wrzawa, zakotłowało się w obu armiach, zwycięzcy poczęli wznosić radosne okrzyki, przegrany król wnosił protesty, bo figura poszła sama z siebie, a przecież tak nie można.

Próbowano cofnąć ruch królowej, bo scenariusz miał być inny, ale ta się zbiesiła i oświadczyła, że się cofnie, jak ją król przeprosi. Król się zagotował, zrobiła się zadyma, herold dął w trąbę, wieża się przewróciła i w tym całym tumulcie nikt już nie wiedział, gdzie co stoi. Mętlik taki się zrobił, że w końcu nie było wyjścia, królowie nieprzyjacielskich armii uścisnęli sobie ręce, a za nimi wszyscy woje i wraz z wesołą gawiedzią poszli do suto zastawionych bufetów opijać zacnymi miodami sukces sportowo-militarny. Wspaniała głośna fiesta trwała do białego rana. Wszyscy pysznie się bawili. Z wyjątkiem wieży, której wołania, by ją ktoś w końcu podniósł, nikt w tym hałasie nie słyszał.

Konrad Szcześniak